Festiwal bzdur
Odkąd skończyłem 18 lat, nie zdarzyło się, abym nie skorzystał ze swoich praw wyborczych. Co więcej, nigdy, w ramach protestu, nie oddałem głosu nieważnego. Akt wyborczy to dla mnie ciągle obowiązek, ale też radość, że mogę w minimalnym, choć stopniu wpływać na przyszłość kraju. Kraju, z którym jestem ogromnie związany, choć mam oczywiście świadomość jego słabości i wad. Z drugiej jednak strony, wyjątkowo nie lubię poczucia ośmieszenia i lekceważenia. Może wynika to z faktu, że wraz z wiekiem obniża mi się poziom tolerancji dla głupoty. Trwająca obecnie kampania wyborcza jest właśnie takim zjawiskiem, które przestaję tolerować.
Po raz pierwszy, przyglądając się plakatom kolejnych kandydatów, mam ochotę zrezygnować z przywileju oddania głosu. Poziom komunikowanych bzdur jest tak powszechny, że aż niesmaczny. Wręcz obrzydliwy. Okazuje się, że bliżej ludzi albo ich spraw jest nagle kilkadziesiąt osób. W tym kilka, które znam osobiście, a które z ludźmi mają bardzo mało wspólnego. Podobnie zresztą jak z rozumem. Druga grupa to patroni dobrej zmiany. Szczególnie Podkarpacie i Małopolska są pełne takich zawodników. Czyżby tam, było aż tak źle? Trzecia, być może najliczniejsza, to ci, dla których region jest najważniejszy i zrobią dla niego wszystko. Dla wybranych to wręcz pasja. Założę się, że większość z nich, zapytanych o podstawowe fakty typu liczba ludności czy struktura gospodarki, miałaby poważne kłopoty z odpowiedzią.
Jeżeli kandydaci piszą takie bzdety w formie obietnic, to czego można się po nich spodziewać kiedy już trafią do ław parlamentarnych? No właśnie niczego. A skoro tak, to po co ich wybierać? Bardzo źle się z tym czuje. Po raz kolejny pojawia mi się obraz bandy przygłupów, bez wiedzy i kompetencji, którzy mają decydować o kształcie państwa. Wydaje się to nieuchronne. I nie chce mi się.