Miasto – przystanek
Odwiedził mnie przyjaciel z rodziną. Rzadki moment, żeby pogawędzić o wspólnych, studenckich czasach. Do tego wspaniała pogoda i uroki Pojezierza Łęczyńsko-Włodawskiego. Krótko mówiąc, fajny weekend. Dla mnie najważniejsza jest jednak zawsze rozmowa. Tę, w tym przypadku, można podzielić na dwa etapy. Pierwszy zwyczajowy, czyli powtórzenie tych samych historii sprzed 15 lat, które razem przeżyliśmy. Potem jeszcze tradycyjne pytania o wspólnych znajomych i etap drugi, czyli różnorakie odniesienia do teraźniejszości. Ponieważ przyjaciel to prawdziwy warszawiak, co jest zjawiskiem dość rzadkim, zeszliśmy na porównania stolicy względem Lublina pod kątem jakości życia.
I w tym momencie, gdy odrzucimy zwyczajowe stwierdzenia, że „tam” jest wszystkiego więcej, okazuje się, że Miasto Inspiracji wcale nie stoi na straconej pozycji. Dlaczego? Banalnie prosta odpowiedź. Po prostu tu wiele codziennych problemów można pokonać łatwiej, szybciej i przyjemniej. Że taniej, nie wspomnę. Nie mówię tu bynajmniej o jakichś mało znaczących kwestiach, bo w grę wchodzi wychowanie i wykształcenie dzieci, własne mieszkanie, dojazd gdziekolwiek, czy interesujące spędzanie wolnego czasu.
Dlaczego więc lublinianie masowo przenoszą się do stolicy?
Brak pracy? Nie do końca. W obecnych, globalnych czasach, będąc fachowcem, można pracować z dowolnego zakątka świata. Fakt, start jest trudny, ale doświadczeni fachowcy też nie wracają. Zarobki? Jeśli odjąć kilka dobrych tysięcy na wielki kredyt, nianię, przedszkole i standardowe usługi jak choćby fryzjer, okazuje się, że zostaje góra na bułkę z masłem z Biedronki. Rozrywka i kultura? Gówno prawda. Z akumulatorem na jajach (czytaj: kredytem) trzeba codziennie mocno przebierać nogami, żeby nie wylecieć z zakrętu. Ciężko sobie wyobrazić, że zostaje dość czasu, aby odwiedzać teatry, filharmonie i chodzić na koncerty. Ci, którzy wyciągają ten argument, zwyczajnie kłamią, żeby usprawiedliwić przeprowadzkę. Tym bardziej że lubelska kultura, to ewidentnie krajowa ekstraklasa. Jeżeli dodamy do tego fakt, że Lublin w szczycie można objechać w dwie godziny, co w Warszawie przekłada się na pokonanie połowy ulicy Puławskiej, to naprawdę nie widać specjalnych powodów do bezmyślnej migracji. A gdy jeszcze dorzucimy kwestie związane z przestrzenią miasta, dostęp do smacznej żywności i miejsc wypoczynkowych, to już zupełnie nie ma o czym mówić.
Polska Wschodnia to prawdziwy, ciągle nieodkryty klejnot. Nie tylko pod kątem turystycznym, ale właśnie jako miejsce do zamieszkania. Dlaczego więc tak wielu naszych mieszkańców wyjeżdża? Odpowiedź wcale już nie jest oczywista, ani związana jedynie z powszechnie znanymi argumentami. Moim zdaniem kluczem jest analiza przeszłości. Lublin po prostu nie ma korzeni! Odkąd większość lokalnej inteligencji została wybita lub dobrowolnie wyjechała w czasie wojennej zawieruchy, miasto stało się celem pośrednim, przystankiem do miejsca docelowego. Nie ma w nas dumy lokalnej, poszanowania historii, tradycji i emocji związanych z duchem miasta, bo jesteśmy tu góra jedno pokolenie. Jak tylko trochę okrzepniemy i wydamy na świat nową grupę obywateli, już się rozglądamy za możliwością ich wysłania 159 km dalej. A od niedawna również dużo dalej.
Siłą miast są talenty, które się rodzą, dojrzewają i wykorzystują swoje umiejętności do tworzenia nowej wartości dla świata. W tym konkretnym miejscu. Oprócz braku korzeni, cierpimy też na ogromny deficyt zdolnych ludzi, a oba czynniki są ze sobą powiązane. Czy można to zmienić? Na pewno nie jest to zadanie łatwe. Z pewnością też wieloaspektowe, ale jeżeli nie zaczniemy, to dupa zbita. Na 100%.
Ktoś może mi zarzucić, przy tej okazji, że sam wróciłem z Warszawy i to niespecjalnie w sposób zaplanowany. To prawda. Teraz jednak jestem 15 lat starszy, a tym samym mądrzejszy i na wiele spraw patrzę zdecydowanie bardziej rozsądnie. Czy w przypadku własnych dzieci postawię na rodzimą edukację? Tego, na ten moment, zagwarantować nie mogę, bo też i wybór nie będzie należał do mnie. Z pewnością jednak dołożę wszelkich starań, aby moje córki miały pełną świadomość miejsca, w którym się urodziły. Zwyczajnie jest tego warte.
Swoją drogą warto byłoby sprawdzić, ilu z tych, którzy rządzącą naszą nauką i krzyczą o wspaniałym poziomie lubelskich uczelni, posłało swoje dzieci i wnuki do Warszawy lub gdziekolwiek indziej? Założę się, że nie jest to mały procent. Na szczęście nie jestem dziennikarzem i nie muszę męczyć ludzi niewygodnymi pytaniami.