Chciałbym być prezydentem
Tytuł wpisu zabrzmiał jak deklaracja polityczna. Zdaję sobie z tego sprawę, ale to jeszcze chyba nie ten moment. Choć jak wielu odpowiednią buławę noszę w plecaku. Rzecz jasna mówię tu o stanowisku włodarza miasta, bo stołek w ramach całej RP to maskarada i ekshibicjonizm. Coś takiego trzeba naprawdę lubić. A jeśli chodzi o stolicę naszego regionu, byłoby to ciekawe wyzwanie menadżerskie. Ano, właśnie o to chodzi.
W moim przekonaniu tytułowe stanowisko bliższe jest sferze biznesowej niż politycznej. Dlaczego więc w kontekście zbliżających się wyborów wśród potencjalnych kandydatów są praktycznie sami politycy? Co więcej, wiele polskich przypadków pokazuje, że największe sukcesy osiągają osoby słabo zaangażowane w politykę (bądź w ogóle niezaangażowane). Czy to nie jest symptomatyczne? Moim zdaniem nie wynika to wcale z talentu konkretnej osoby. Ona ma po prostu znacznie łatwiej! Dlaczego? Banał.
Po pierwsze, na swoich zastępców może wziąć osoby, które uzupełniają jego kompetencje, a nie poprzez to spłacać długi koalicyjne. Po drugie, prezesów spółek komunalnych wybiera spośród fachowców, a nie głąbów. (U nas jest taki jeden i ze spółki zwanej „punkt zapalny”, po cichu tworzy całkiem dobrze funkcjonujące przedsiębiorstwo z, o dziwo, nowym taborem – gratulacje). Po trzecie, może mieć w dupie naciski wewnątrz własnej partii i realizować cele strategiczne i taktyczne zgodnie z dokumentem wskazującym na kierunek rozwoju miasta i jego przestrzeni. Ostatecznie, taki niepartyjny prezydent zarządza miastem i jego budżetem dokładnie tak, jak na poziomie firmy, rzadko więc podejmuje kretyńskie decyzje, które w biznesie odebranoby jako działanie na szkodę spółki. Prawda, że proste? K…, tylko ci radni. Może ich też udałoby się zebrać pod kątem tego, co pożytecznego, a nie destrukcyjnego mogą wnieść?
Dlatego nie ma się co spieszyć z kandydowaniem.
Może się wszystko wyprostuje i będzie łatwiej.