Gorączka start-upów
O start-upach słychać zewsząd. Gdzie się nie obejrzysz, ktoś albo tworzy, albo właśnie zainwestował w tego typu przedsięwzięcie. Jak żywo przypomina to podniecenie, jakie towarzyszyło nowym teoriom zarządzania czy rozwoju biznesu. Każdy chciałby stworzyć nowego Facebooka lub Google. Nie tak prędko. Definicja start-upu wskazuje, że to nowe przedsięwzięcie, poszukujące stabilnego modelu biznesowego, realizowane przy niskich kosztach bieżącej działalności i dużym ryzyku porażki. Takie podejście jest niemądre i rzeczywiście pozwala kwalifikować do tej kategorii całą masę nowych przedsięwzięć. Moim zdaniem prawdziwy start-up to proces 3-etapowy.
Pierwszy moment jest wtedy, gdy ktoś diagnozuje brakujący w istniejącym świecie element. Czyli odnajduje dobry insight i zaczyna myśleć, jak tę lukę uzupełnić. Larry Page, twórca Google, stwierdził w pewnym momencie, że należy zaprząc hyperlinki do skutecznego wyszukiwania, a Mark Zuckerberg chciał po prostu znaleźć fajne rozwiązanie online do podrywania dziewczyn. To był faktyczny impuls do narodzin Facebooka. Jak rozpoznać, że jesteśmy na dobrym tropie? Pomocne jest pytanie: jaki problem mogę tym rozwiązać? Jeżeli odpowiedź jest prosta i czytelna dla każdego, warto iść dalej.
Drugi krok to koncept i model biznesowy. Jeżeli potrafimy nakreślić ramy przedsięwzięcia, wiemy komu i co chcemy sprzedawać, a potem jesteśmy w stanie zaprojektować krwiobieg finansowy dla tego konceptu, czyli wiemy, jak będziemy na tym zarabiać pieniądze to można powiedzieć, że etap drugi mamy za sobą.
Dopiero trzeci krok to projektowanie produktu w jego minimalnej wersji i testowanie na żywym organizmie, czyli w przestrzeni rynkowej. I nie jest prawdą, że koszty start-upu są tak niskie, że można próbować do upadłego. To amerykańska bajka dla łatwowiernych. Dlatego też warto dobrze przemyśleć każdy pomysł, który rodzi nam się w głowie, żeby nie było tak jak w anegdocie Wojciecha Młynarskiego, który deklaruje, że nigdy nie tworzy muzyki do swoich tekstów. W wyjątkowych wypadkach, gdy czuje, że melodia, która mu chodzi po głowie, jest absolutnie wyjątkowa i niepowtarzalna, idzie do swojego kompozytora i nuci. A maestro na to – „Tango Milonga”.