Pogubiłem się
Tytuł chyba trochę mylący, ale szczerze przyznam – nie chce mi się już myśleć nad innym. Poza tym ten trochę pasuje. A sprawa nie jest całkiem błaha. Otóż natłok różnych zajęć spowodował, że do tej pory nie zamknąłem sukcesem mojego doktoratu (obiecuję jednak solennie, że się zbiorę) i czuję w tym zakresie, powiedzmy, niedosyt. Aby jednak nie popaść w depresję, czemu służy na przykład okres jesienny :), dla samego siebie znajduję pozytywne strony tej sytuacji. Jedną z nich jest fakt, że mając doktorat i ciążące tradycje rodzinne, musiałbym myśleć o habilitacji, a stąd już krok do profesora. Dobrze? Nie do końca. Wprawdzie ludzie z tym tytułem z mojego najbliższego środowiska są całkiem fajni (mój śp. Tato to już absolutnie fantastyczny człowiek), ale przychylam się do stereotypu, że osiągając taką pozycję, większość traci samokontrolę i zaczyna im się wydawać, że ich wiedza jest nieograniczona i obejmuje wszystkie sfery. Dowcipne to okrutnie, ale prawdziwe.
Przypadek pewnego archeologa, który nagle okazał się ekspertem w obszarze zarządzania marką to już zupełne kuriozum. Co więcej, jeżeli przypadłość się pogłębia, sprawy poważne stają się śmiesznymi i na odwrót. Wtedy taki „profesor” nie wytrzymuje starcia z rzeczywistością i kłopoty gotowe. To jedyny przypadek, gdy percepcja przegrywa ze stanem faktycznym. Z kretesem. I tak oto sobie dodaje otuchy. Tymczasem ostatnio zupełnie się pogubiłem. O zgrozo, spostrzegłem, że jest pozycja społeczna zdecydowanie gorsza niż „profesor”. Gorsza, bo niebezpieczna. Zapomniałem bowiem uzupełnić swoje wywody, że ten pierwszy przypadek jest zazwyczaj nieszkodliwy. Ot, człowieka będącego u szczytu dopada przerost formy nad treścią, a największy kłopot to taki, że każdy się czai, żeby go o tym poinformować. A kto jest naprawdę szkodliwy? Prosta sprawa – młody polityk. W tym przypadku najczęściej splot nieszczęśliwych wydarzeń powoduje, że taki człowieczek wskakuje na istotną funkcję, od której zależy los wielu, niewinnych ludzi. Dramat. I ludzi i człowieczka. Oczywiście nie zawsze pojawia się scenariusz najgorszy. Czasem taki polityk ogranicza się tylko do na przykład (jakakolwiek zbieżność raczej przypadkowa) do pisania wierszyków. A niech mu tam. Wtedy jest taką dziwną odmianą „profesora”. Uczciwie trzeba przyznać, że trafiają się też jednostki na tyle dojrzałe emocjonalnie i z odpowiednim dystansem do siebie, że w ogóle jest miód dla biednych poddanych. Ale rzadko. Statystyka jest nieubłagana. Delikwent snuje imperialistyczne wizje, wydaje mu się, że kierownik globu to jego podwładny i oczywiście „rozumie” wszystko, co się wokół niego dzieje. No i knuje na lewo i prawo. Wtedy kaplica. Następuje paraliż jakiegokolwiek rozwoju miejsca, gdzie młody polityk grasuje. Może to być mała gmina wiejska, ale może też być niestety całkiem spore miasto.
Zazwyczaj podchodziłem do sprawy egoistycznie, w duchu prosząc, żeby na ścieżce mojego życia pojawiało się jak najmniej „profesorów”. Biję się w piersi i zmieniam podejście.
Boże, chroń nas od obydwu typków.